STANLEYOWE ROZMYŚLANIA – odcinek 02: „Hobbit” sucks, „Django” rulez!

W tym miejscu miał być tekst o zupełnie innej tematyce, ale gorące dyskusje nad zajebistością „Hobbita” i „Django” skłoniły mnie do refleksji nad tymi dziełami. Bo niewątpliwie są to dzieła choć zupełnie innego kalibru i szaleństwem by było porównywanie ich do siebie. Ale ja lubię szaleństwo i zamierzam udowodnić, że „Hobbit” nie aspiruje do dzieła sztuki a „Django” wręcz przeciwnie. Pojedynek teoretycznie nierówny – oto stoi przed Wami Bilbo uzbrojony w Żądełko i Pierścień, który mógłby pomóc mu w pozbyciu się szybkostrzelnego Odłańcuchowanego. Problem w tym, że pan „nigger” strzeliłby szybciej niż Bilbo zdążyłby założyć Pierścień (zakładając, że wiedziałby, że niziołek go posiada).

7509680.3Zanim to wszystko zamieni się w zakręcone fan fiction chciałbym powiedzieć, że na obu filmach bawiłem się przednio. Tyle, że kiedy dotarło do mnie, że seans „Hobbita” mam już dawno za sobą, pojawiła się niepokojąca myśl, że Peter Jackson mnie oszukał i zaserwował mi ładną acz odmóżdżającą historyjkę (nomen omen to on jest twórcą „Martwicy Mózgu”) na podstawie książki, która w pewnych kręgach jest święta, ba, jest lekturą szkolną! „Hobbit” zamienił się w podzieloną na trzy części wędrówką momentami przydługą (nie mylić z epicką i podniosłą) i pełną wymyślonych przez reżysera motywów, które moim zdaniem nie pasują tam ani trochę.

Okej, pojawienie się Froda jest całkiem zgrabnie uzasadnione ale Saruman i Galadriela są tu zupełnie od czapy. Liczyłem na coś więcej, liczyłem, że krasnoludy nie będą postaciami jednowymiarowymi i w sumie przeszkadzającymi w odbiorze filmu. Oglądając zastanawiałem się gdzie tu jest miejsce dla Bilbo. Dlaczego mądrości Śródziemia znane z Trylogii, zastąpiły przaśne żarty, naparzanie kogo popadnie i godne pożałowania fochy Gandalfa? „Hobbit” to bardzo plastyczny materiał na film i można z niego było wycisnąć esencję- uczynić go historią o odwadze, poświęceniu, ofiarności i pokusach czyhających za rogiem. A co dostałem? Huczną kampanię reklamową, pińcet wersji 2D 3D 3DD Full HD i jako wisienkę na torcie Borysa Szyca jako Golluma w polskiej wersji językowej. Jeśli bym na takową poszedł to pewnie bym wyfrunął z kina szybciej niż te orły nadleciały…

Jasne! Ten film to wizualna uczta, technicznie majstersztyk ale jako całość… Dostałem wydmuszkę, kinder niespodziankę bez zabawki w środku… Wiadomo, że pójdę na kolejne części ale czuję, że wcale nie będzie lepiej. Co może się dziać przez kolejne dwie części? Czy w dwójce będę przez bite dwie i pół godziny obserwować jak Smaug liczy pieniążki? Jako fan jestem rozczarowany i wręcz smutny, że mnie oszukano. Tak więc moje stanowisko w tym pojedynku jest jednoznaczne – miało być cudownie a wyszło tylko ładnie. I pusto.

Zanim wszelacy hejterzy wyskoczą z tekstem w rodzaju „co Ty z czym debilu/idioto/matole/@#g!x0q porównujesz” zrobię szybkie zestawienie! „Django nie jest dużo krótszy od „Hobbita”, nie emanuje ciągłym napierdalaskiem i jest momentami stateczny, żeby nie powiedzieć monotonny. Opiera się w dużej mierze na wymianie zdań między bohaterami i ma klamrową budowę. Początek – Django w łańcuchach, koniec Django bez łańcuchów. Ot to było do przewidzenia, więc spojlerem nie rzucam. Zresztą „Django” jest oparty na kanonicznym dla gatunku pierwowzorze, więc kto widział ten wie o co kaman. A i tak historia jest opowiedziana na nowo, po „tarantinowsku”. Ma swój własny puls, tempo, i finezyjne zwroty akcji. A do tego aktorstwo stoi na baaaardzo wysokim poziomie.

7517014.3Nie znoszę westernów. Nie czuję ich i mogę się z nimi w żaden sposób identyfikować. Dla mnie to obce czasy i zachowania. A jednak historia opowiedziana przez Quentina wciąga bez reszty i nie mam poczucia, że oglądam western. Oglądam dzieło. Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach i z pietyzmem i miłością do taśmy filmowej. I to jest zupełne przeciwieństwo historii o Niziołku, która im dłużej się ciągnie tym bardziej pachnie sztuczną choinką.

Historia jest prosta jak konstrukcja cepa: Django zniewolony, Django uwolniony, Django wkurwiony bierze odwet na tych co go zniewolili w towarzystwie fantastycznego dr. Kinga Schulza. Sam Jamie Foxx może nie nie popisuje się tu, bo jego postać została nakreślona w sposób prosty (nie znaczy, że na kolanie, zmiany w jego osobowości następują stopniowo i są przydatne w fianle) ale za to jego ekranowi towarzysze… Palce lizać. I tak jak do „Hobbita” nie mam ochoty wracać tak „Django” widziałem już dwa razy, w krótkim czasie. A ciągnie mnie do tego filmu z kilku powodów. Christoph Waltz! Genialny, wypowiadający swe kwestie ze specyficznym namaszczeniem, by pokazać jakimi idiotami są otaczający go ludzie. Nawet, tak pozornie leniwa scena jak opowiadanie o historii Brunhildy i Zygfryda jest w jego wykonaniu mistrzowska! Dalej, pan DiCaprio. Ci co patrzą na niego przez pryzmat „Tytanica” bądź „Aviatora” pewnie mają na twarzach ten złośliwy uśmieszek. Że jak to? Że bohater negatywny? Podobnie nie wierzono w Toma Cruisea gdy miał się wcielić w rolę mordercy w „Zakładniku” (towarzyszył mu w tym filmie… Jamie Foxx). Leoś jako Calvin Candie jest bardzo przekonujący, od sposobu w jaki pali papierosa, poprzez szaleństwo w oczach na obleśnych zębach skończywszy. No i wisienka na torcie- Samulel L. Jackson jako Stephen, służący… i rasista. Ale żeby nie było za normalnie, nienawidzący własnej rasy. Tych kilku aktorów wystarcza by zbudować genialne napięcie przed big bangiem w finale. Do tego dochodzi świetna ścieżka dźwiękowe, miks Morricone, rapu, Johnego Casha i innych cudów (kawałek „Freedom” rządzi!). No i smaczek pod postacią samego Tarantino w epizodycznej rólce, pycha!

Żeby upłynnić Wam zestawienie „Hobbita” i „Django” podam kilka punktów stycznych, coby nie było, że sobie z dupy wziąłem porównywanie ich.

-Czas trwania. Podobny, z tym że w „Hobbicie” jest minimum treści a maksimum formy, w Django wręcz przeciwnie, forma jest świetnie skonstruowanym, zmyślonym po części światem (nie było walk mandingo moi drodzy).

-Cel. Tak to już bywa, że bardziej przykuwa uwagę dwójka skontrastowanych bohaterów dążących do wyznaczonego sobie punktu B niż zgraja śpiewających po pijaku różniących się jedynie kolorem brody krasnoludów, ja wiem, że tylu ich było w książce ale można to było zgrabniej ukazać, wycisnąć esencję i nie spychać Bilba na margines. W połowie seansu zapomniałem na chwilę, że przecież ich celem jest złoto.

-Postacie. Bilbo nie miał być charyzmatyczny, ale miał być „jakiś” a nie ma go prawie wcale. W Django swój własny charakter ma każda postać, nawet Don Johnson w roli właściciela białej willi.

-Muzyka. To uczucie, kiedy Peter Jackson nie pokwapił się by zaserwować odbiorcy choć jeden zapamiętały motyw. Zamiast tego reanimował tematy z Trylogii i nieco je pozmieniał. Do tego obowiązkowa Enya. O muzyce z Django już była mowa.

-Dialogi. W książkowym „Hobbicie” jest cała masa mądrości, w filmowym jakże świetny w Trylogii Gandalf nie ma nic ciekawego do powiedzenia a jeśli ma bardzo szybko to ucieka z głowy. W „Django” jest za to masa porównań, powiedzonek i słownej erudycji, której aż miło słuchać.

-Świat przedstawiony. Nie wiem jakim cudem można było tak zaprzepaścić Śródziemie. Ta część po której poruszają się Malutki, Mali i Brodaty jest piękna owszem, ale ma w sobie coś sztucznego, coś co nie pozwala mi się do niej przekonać. Za dużo bajerowania z komputerem za mało ożywiania świata. Za to opustoszałe tereny po których w różnych porach roku przemieszczają się Waltz i Foxx wręcz pachną brudem, krwią, i setkami stóp niewolników, ten film momentami jest brzydki i odpychający (walki mandingo, uciekinier i psy).

I tak dochodzimy do punktu, w którym jakoś logicznie powinienem to wszystko zakończyć. Dla tych, którzy nie mogą wyjść z podziwu jak świetną robotę odwalił Jackson będzie to kubeł zimnej wody. Dla tych co uważają Django za tasiemca z przewidywalnym zakończeniem będzie to pole do zmieszania mnie z końskim łajnem. Niestety moim zdaniem „Hobbit” nie trafi na półkę obok dzieł wybitnych z ostatnich lat takich jak „Mroczny Rycerz”, „Watchmen: Strażnicy” „ „Avengers” (ten film to ciekawy sposób jak połączyć dynamiczną rozrywkę z ciętym humorem i soczystymi tekstami) czy nawet „Domu w głębi lasu” (zabijcie mnie ale uwielbiam ten film, jest tak durny, że aż genialny). Nie trafi też obok samego „Władcy Pierścieni” nie dorasta mu do pięt. Wyszła podobna sytuacja jak ze starymi i nowymi „Gwiezdnymi Wojnami”, no cóż… A „Django”? Dla mnie to już jest klasyk, kilka oczek wyżej niż „Kill Bill” i na równi z „Bękartami Wojny”. W pojedynku dwóch czarodziejów kina ten ze stadkiem Oscarów został rozbrojony. Shame on you Peter! All hail Quentin!

500full-peter-jacksonquentin-tarantino

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s