1.Undesired
2. Gravitating Souls
3. Owners
4. Sarah Kane
5. Miracle Link
6. Nowhere Control
7. Talitha Kum
8. Selfinside
9. Song That Never Was
Co my tu mamy… Intrygujące granie ulokowane gdzieś między brudną alternatywą, post rockiem, bezczelnie naładowane metalowym kopniakiem. Ostatnio wspominałem Wam o nich przy recenzji MOAFT i teraz chciałbym przybliżyć czym ów Pokrak za zwierzątkiem jest (okładka sugerowałaby, że mieszka w głębokim, ciemnym oceanie).
„Undesired” na dzień dobry atakuje namiętnym riffem i takim też wokalem. I tu pierwsza konkluzja odnośnie brzmienia, bo o ile jestem zwolennikiem czystego i klarownego dźwięku to tu ten brud (post metalowy, southernowy, stonerowy – nie jest to ważne) pasuje do ich muzyki, do wizji jaką sobie wybrali. Sprawia też, że co bardziej otwarte metalowe załogi chętnie wezmą ich w trasę (ostatnio widziani u boku Obscure Sphinx choćby). Siłą tej muzyki jest jej autentyczność i duża rola instrumentalnych fragmentów (post rockowe echa w „Owners”).
Tak sobie pomyślałem, że Pokrak powinien spodobać się fanom na przykład Isis. I to zarówno tych pięknych jak na „In Absence Of Truth” (brzmienie!!!) jak i zgrzytających na „Celestial”. Tu odsyłam was do numeru „Sarah Kane” czerpiącego, moim zdaniem, z obu tych płyt. Do tego grupa nie ściga się z nikim, numery spokojnie suną przez pięć lub więcej minut.
Mam wrażenie, że część kompozycji powstawała na totalnie wyluzowanym odlocie (nie sugeruję tu żadnych używek, ale w tych dźwiękach jest coś nie z tego świata), była wręcz improwizowana co wyszło muzyce na dobre – przykład „Miracle Link”, który jedynie przez swoją zbyt ambitną formę nigdy nie przebije się do świadomości przeciętnego zjadacza chleba.
Na szczęście ja jestem rozmiłowany w gługaśnych formach i przyjmuję takie płyty jak ta do swojego metalowego serducha z otwartymi ramionami. Przy odrobinie cierpliwości te dźwięki mogą mieć bowiem kojącą, wyciszającą moc – jak post rock, którego nie chłonę namiętnie, aczkolwiek kiedy już się wkręcę (mam tak z Sigur Rós) to nie przetłumaczysz, że za lekkie i tak dalej.
Posłuchajcie „Selfinside” – to jest ten rodzaj ciepła o którym mówię. Choć najlepszy trip zostawili na sam koniec – „Song That Never Was”. Rzecz im wyszła w tym numerze niezwykła (od razu zaznaczę, to mój ulubiony numer) – z nicości wyłaniają się rozmyte dźwięki, perkusja uderza miarowo, gitary drgają a wokal jest tu najpiękniejszym instrumentem. Utwór, który pozostawia człowieka w zadumie, i dopiero zbyt długa cisza przypomina mi, że jestem w pomieszczeniu, i że świat mnie otacza.
Na naszym podwórku Pokrak jest i będzie ewenementem przynajmniej do kolejnego krążka. Bardzo przyjemny trip, choć nie do przeznaczony do codziennego maltretowania w odtwarzaczu. Cieszę się, że ta płyta wpadła mi w łapy. Sztuka przez duże S. 8,5/10