STONE SOUR – House of Gold & Bones Part 1

Stone Sour - House of Gold & Bones pt.11.Gone Sovereign

2.Absolute Zero

3.A Rumor Of Skin

4.The Travelers, Pt. 1

5.Tired

6.RU486

7.My Name Is Allen

8.Taciturn

9.Influence Of A Drowsy God

10.The Travelers, Pt. 2

11.Last Of The Real

Stone Sour – macierzysty zespół Corey’a Taylor’a bardziej znanego z formacji Slipknot powraca z nowym albumem, który zostaje wydany w dwóch częściach – pierwszą już mamy, druga pojawi się na wiosnę. Panowie z Des Moines, jak każdy zespół ma swoje wzloty i upadki (przykładem takiego upadku jest poprzedni album „Audio Secrecy”). Jak jest w tym przypadku? Przekonajcie się sami.

Krążek otwierają dwa utwory, które są singlami promującymi nowy materiał, czyli „Gone Sovereign” i „Absolute Zero”. Ci, którzy zwątpili w energię zespołu niech wyplują te słowa, Stone Sour cały czas potrafi zaskoczyć, a Corey po odrobinę lżejszym albumie pokazuje to na co go naprawdę stać – drze ryja, że aż człowiek dostaje ciarek na plecach – przykładem tego jest również utwór „RU486”.

Wielką uwagę przykuwa część liryczna wydawnictwa – teksty intrygują swoją wspaniałością, a jeśli przyjrzeć się im głębiej to momentami dorównują takim legendom Floydom (Taylor sam to zapowiadał i trzeba przyznać, że z tej strony im to wyszło).

Dobra, dość o tekstach i energii, bo to już zostało powiedziane – przejdźmy więc do ballad, czyli dwóch częściach „The Travelers” i „Taciturn” – kompozycje tak naprawdę nie wnoszą nic ciekawego do albumu, można nawet powiedzieć, że chłopacy się powtarzają, jeśli chodzi o część instrumentalną takich utworów – „The Travelers, part 1” to typowa zrzyna z „Bother”, które zostało wydane na debiutanckiej płycie zespołu, a w „Taciturn” chyba miało być drugim „Through Glass” – przykro mi, że tak się nie stało.

Podsumowując, Stone Sour nie próżnuje, cały czas potrafi zaskoczyć lirycznie i instrumentalnie (szkoda, że nie w balladach). Taylor pozbierał się po śmierci Paula, materiału ma sporo i to widać, bo historia, którą nam opowiedział na albumie wciąga i nie chce puścić. Teraz wystarczy czekać na drugą część płyty, a osobom, które porzuciły zespół na długi czas polecam wrócić chociaż na chwile, bo naprawdę warto. /Devius

7

NILE – At The Gate Of Sethu

1. Enduring the Eternal Molestation of Flame
2. The Fiends Who Come to Steal the Magick of the Deceased
3. The Inevitable Degradation of Flesh
4. When My Wrath is Done
5. Slaves of Xul
6. The Gods Who Light Up the Sky at the Gate of Sethu
7. Natural Liberation of Fear Through the Ritual Deception of Death
8. Ethno-Musicological Cannibalisms
9. Tribunal of the Dead
10. Supreme Humanism of Megalomania
11. The Chaining of the Iniquitous

Nowy materiał od Nile był przeze mnie jednym z najbardziej oczekiwanych materiałów w tym roku. Bardzo cenię ten band bo to właśnie od nich zaczęła się moja przygoda z technicznym, brutalnym do granic możliwości death metalem. Uwielbiam ten zespół nie tylko za wyrazistość na ekstremalnej scenie, ale za całokształt kompozytorski czy nie tuzinkowy warsztat techniczny muzyków, który sprawia że ich numery nie są tylko blastowaniem przez 30 minut, ale posiadają drugie dno.   Z płyty na płytę zespół postawiam sobie poprzeczkę coraz wyżej, starał się kombinować, wprowadzać powiew świeżości w swoich numerach.  Może poza krążkiem Ithyphallic, który był pewnego rodzaju zastojem w ich twórczości no i jak na nich jest bardzo przeciętny.  Brakuje mu duszy, który towarzyszył wcześniejszym dokonaniom załogi prowadzonej przez Karla Sandersa. Po tym krążku nie postawiłem oczywiście przysłowiowego  krzyżyka na zespół.

Mimo słabego Ithyphallic  wiedziałem ,że każdemu mogą zdarzyć się wpadki, nawet tym najlepszym. No i dobrze myślałem bo kapela dwa lata później wydała genialny long Those Whom the Gods Detest. Do dziś uważam je za jedno z najlepszych dzieł jakie wyszło spod ich rąk. Jednak na tym krążku zakończała się gloria i chwała Nile.

W 2012 roku otrzymaliśmy produkt zwący się At the Gate of Sethu i właśnie ten album będzie gwoździem dzisiejszego programu. Nowy stuff to produkt wyczekiwany przeze mnie od pierwszej chwili pojawienia się informacji, że Sanders z załogą siedzi w studiu i nagrywa coś nowego. Czułem, że po mistrzowskim TWTGD dostanę lepszy, albo chociaż zbliżony poziomem album. Już sama okładka bardzo mnie pozytywnie nastrajała. Fajny klimat, kolorystyka utwierdzały  w przekonaniu, że to może być naprawdę wielki materiał.  Krótko przed premierą wyszedł singlowy numer The Fiends Who Come to Steal the Magick of the Deceased (kurwa znowu te długie nazwy kawałków!), który już spowodował u mnie lekki niesmak na twarzy. Nie wiedziałem co sądzić. Niby brzmiał jak stary klasyczny Nile, ale był to wałek , który nie wprowadził mnie w klimat tak charakterystyczny dla muzyki Nile. Nie potrafił zainteresować żadnym riffem, żadnym dźwiękiem (włączył się wtedy pierwszy sygnał alarmowy).  Wokale w tym kawałku ratowały sytuację i prezentowały się w miarę okazale. Boli fakt, że mimo przeciętności tego numeru jest to jeden z słuchalnych numerów tej płyty (zaraz po bardzo dobrym i jedynym numerze, który trzyma poziom starszych dokonań- Supreme Humanism of Megalomania). Cała reszta to w moim odczuciu nieporozumienie.  W kontekście całości  longa tylko gary i sporadycznie wokale dają radę. Drummer kapeli- George Kollias nagrał najlepsze perki w całej swojej karierze. Szybkie, brutalne z charakterystyczną podwójną stopą cykającą w rytm karabinu maszynowego albo i nawet szybciej. No i w sumie to tyle jeżeli chodzi o plusy płyty.

Ufff. I teraz mieszamy z błotem. Kompozycje nie porywają, niektóre są do bólu przewidywalne (co u nich było rzadkością) i przede wszystkim czuć jakby były robione na siłę. Zlepek riffów i dogranych do tego wokali i reszty instrumentarium. Podejrzewam, że gdyby kapela nie nazywała się Nile to nawet egipskie intra wmieszane w album by przynudziły słuchacza i zmusiły go do wyłączenia albumu. Nie wiem jak tak nisko można upaść wypuszczają tak słaby materiał, a może  po prostu zbyt dużo oczekiwałem po tym krążku. Sam już nie wiem. Dostałem materiał, który mimo, że ma na okładce słowo Nile jest gównem totalnym. Nieporozumieniem całkowitym. Rzeczą, która nigdy nie powinna powstać, a na pewno nie powinna być sygnowana nazwą  tak genialnego bandu. Tak to mogą grać kapele z trzeciej ligi, a nie kapela, która jest tym samym dla death metalu czym Slayer dla thrashu.

Reasumując. Płytę przesłuchałem 3 razy, w pełnym skupieniu i za każdym przesłuchaniem zamiast ‘coraz lepiej’ słuchało się tego ‘coraz gorzej’. Nie polecam nikomu. Odczuwam kryzys wieku średniego u Sandersa. Potraktował  swoich słuchaczy nie poważnie wypuszczając takiego gniota na rynek. Stwierdził pewnie, że skoro Morbid Angel czy Deicide mogą wydać słabe albumy to on też. Chyba, że jest też opcja, że egipski misiek myśli, że wydał materiał dobry, ale w takim układzie niech lepiej idzie na emeryturę by niepotrzebnie irytować słuchaczy swoimi nowymi, jakże chujowymi piosenkami.

 Mimo gorzkich słów cały czas mam szacunek do większości twórczości Nile i tak już zostanie. Zawsze z chęcią odpalę sobie   Annihilation of the Wicked i pomacham bańką na lewo i prawo mając cichą nadzieję, że kiedyś jeszcze doczekam się czegoś wybitnego od tej kapeli. /Oli

Relacja z koncertu Dark End, God Seed, Rotting Christ, Cradle of Filth – 22.11.12,Klub Progresja, Warszawa

Cradle of Filth:
Tragic Kingdom
Cthulhu Dawn
Funeral in Carpathia
Summer Dying Fast
Lilith Immaculate
Nymphetamine (fix)
For Your Vulgar Delectation
Born in a Burial Gown
Forest Whispers My Name
The Unveiling of O
The Abhorrent
Cruelty and the Beast
Her Ghost in the Fog
From the Cradle to Enslave

Kiedy jechałem w gościnne progi Cioci Progresji, w autobusie pewna starsza pani odczyniła w moim kierunku znak krzyża. Chyba obeznana z tutejszą okolicą wiedziała dokąd, i po co jadę. Nie myliła się, ale to czego byłem świadkiem i uczestnikiem przyprawiłoby ją o wielokrotny zawał serca…

Wchodziłem do Progresji tak jak wchodzi się na slapstickową noir-komedię pełną wyrazistych gestów i patosu. Powitała mnie niemal całkowicie zaciemniona scena z rozstawionymi na niej czaszkami, czarnymi świecami i satanistycznymi znakami. Uśmiech poszerzył mi się jeszcze na ustach – okazało się że mam uczulenie na „szopki” – te chrześcijańskie i te antychrześcijańskie. Wszystko zmieniło się gdy na scenę wkroczyli panowie z Dark End.

Włosi zrobili podręcznikowo dobre pierwsze wrażenie. Całość niesamowicie przypominała Cradle of Filth z okresu do roku 2000. Dark End zrobili z oprawy przekonywującą mroczną psychodramę, z wykorzystaniem, między innymi, korony cierniowej. Całości dopełniła bluźnierczo kadząca się mirra. Złośliwością byłoby powiedzieć, że wokalista zakładając skórzane rękawice z czymś w rodzaju szponów, i intensywnie gestykulując w okolicach głowy, przypominał bollywoodzką tancerkę w wersji goth-zombie.
Dark End absolutnie mnie kupili dobrym połączeniem klimatu i symfoniczno-gotycko-blackowej muzy. Warto przybliżyć sobie ich dokonania jeśli jesteście fanami CoF, Old Man’s Child, czy Vesanii!

Rotting Christ weszli w porównaniu do poprzednika na totalnym luzie, przyjaźnie witając się z równie entuzjastyczną publicznością, wokalista, ku pozytywnemu zaskoczeniu popisał się znajomością koncertowego języka polskiego. Zmiana atmosfery ze złowieszczej w przyjazną mogła przyprawić o szok, zrobiło się nawet jakby jaśniej. Powitał nas po polsku, po czym z energią rozpoczęli set, składający się w dominującej części z repertuaru sprzed „Genesis”.

Grecy jako jedyni tego wieczoru potrafili doprowadzić publikę do wrzenia bez złowieszczej otoczki a nawet z uśmiechem jaki towarzyszy świadomemu i konsekwentnemu działaniu obliczonemu na sukces. Zadziałało nawet na pewnego skinheada, który niemal osamotniony w moshpicie (sorry stary, ja miałem dyktafon w kieszeni) obściskiwał się z przypadkowymi metalowcami, przybijał piątki i pokazywał rrrrogi – widok osobliwie uroczy.

„Warszawa! Dzięki, kurwa!” pożegnał nas Sakis żegnany owacyjnie, przez totalnie ujęty za serca tłum.

God Seed nie wszedł. God Seed wkroczył majestatycznie, mrożąc scenę pod stopami. Ten charakterystyczny, norweski strój gitar sprawia, że szron osadza się na kręgosłupie. Panowie nie bawili się w teatr, muzyka i osobowość God Seed broniła się sama. Grając jedynie repertuar Gorgoroth do roku 2006 obudzili we mnie totalnie inny stan świadomości. Złowieszcza powaga i niedostępność (charakterystyczny, totalny brak konferansjerki) Gaahla, kontrastowały z nieco gwiazdorskim zachowaniem Lusta, któremu zdarzało się pośrodku tego mrocznego piekła, puszczać oczko i uśmiechać się do dziewczyn pod barierkami. Na występ Norwegów czekałem najbardziej, i nie zawiodłem się – znakomita, minimalistyczna sztuka z atmosferą skraplającą się na suficie, powodującą u ludzi szał, gdy otwierali się na przesłanie zespołu.

Występ brytyjskiego Cradle of Filth już tylko z pozycji obserwatora, a i było na co patrzeć! Od strojów przypominających zbroje przez wyraziste zachowanie sceniczne Daniego, po popisy realizatorów koncertu w posługiwaniu się dymiarkami, dymu było miejscami aż za dużo, ale Brytyjc zycy wiedzieli jak zrobić z tego atut.

Zaczęli oczywiście symfoniczną wstawką z offu, po czym uderzyli Tragic Kingdom. Zadali jeszcze trzy ciosy by rozkręcić moshpit, ale nastawienie publiki nie było zbyt wyrozumiałe dla sugestii ze sceny. Muzycznie brakowało mi Liv Kristine we własnej osobie, szczególnie przy Nymphetamine. Słychać było aż za dobrze, że jej partie szły z offu, niekiedy tylko uzupełniane przez panią przy klawiszach (odpowiednio spreparowanymi tak, by ich marką było… Poland). Brak wokalistki Leave’s Eyes to jedyny mankament występu Brytyjczyków. Przekrojowa setlista dała nam solidnie w kość, zespół dawał z siebie wszystko a czternastolatki dawały… no piszczały po prostu.

Wampiry z Suffolk oczywiście bisowały trzema kawałkami, ale na bisie ich gitarzysta Paul, wyglądał na znudzonego, lub zmęczonego, choć to może specyfika jego rysów…

Wychodząc zdążyłem jeszcze ściągnąć uwagę Gaahla i ukłonić się lekko w podziękowaniu za zapadającą w pamięć sztukę, ku mojemu zaskoczeniu odkłonił mi się! Opuszczałem gościnne progi Progresji będąc pod wrażeniem organizacji koncertu i sprawności obsługi technicznej.

Jestem pewny, że nikt, mimo odbywania się koncertu w czwartek, nie żałował ani chwili bo wszyscy dali z siebie maksimum! /66szukaj

watch?v=yZZQL0QwzJw

„Napięcia pojawiają się zawsze” – wywiad z KRUK

Kruk to formacja, której nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Z okazji premiery nowego krążka, na pytania Sztormowego Oka odpowiadał lider zespołu – Piotr Brzychcy. Zapraszam do lektury. /Dirk

D: Powiedz jak to jest być w obecnych czasach rockmanem? Na scenie pojawia się masa młodych zespołów praktykujących, co raz bardziej wyszukane gatunki muzyczne, gdzie w tym wszystkim miejsce dla starego, dobrego rocka, jakim para się Kruk?

PB: Dobry rock jest zawsze w cenie i nie ma to znaczenia, czy jest stary, czy nowoczesny. Wpadła mi ostatnio w ręce płyta „Fireball” zespołu Deep Purple z 1971 roku… Od dawna nie słuchałem tej płyty, zresztą nie należy do moich ulubionych pozycji w dyskografii tego zespołu. Skoro już pojawiła się w odtwarzaczu to postanowiłem wsłuchać się dokładniej w poszczególne dźwięki, przeanalizować produkcję. Okazało się nagle, że to płyta zrobiona w taki sposób, że dziś nikt nie powstydziłby się brzmień poszczególnych instrumentów i miksu ogólnego. Uświadomiłem sobie, że dziś producenci, muzycy, oczywiści w gatunku rock, dążą do takiej właśnie klasy brzmieniowej. Oczywiście przy współczesnej technice byłoby to mocniejsze, bliższe, bardziej przestrzenne, ale niekoniecznie miałoby taką charyzmę brzmienia, jeśli można się tak wyrazić. My z Krukiem chcieliśmy zrobić materiał, który brzmieniowo dosięgnie poziomu płyt rockowych wydawanych na zachodzie, oparty na kompozycjach, które będą raz różnorodne, dwa będą miały przeróżne smaczki ukryte pod płaszczykiem klasycznego łojenia. Jeśli pytasz gdzie jest nasze miejsce w tym wszystkim to odpowiem szczerze i uczciwie, także pytaniem, gdzie jest ich miejsce, tych wszystkich wyszukanych gatunków? To oni powinni się zastanawiać. My mamy cudownych fanów, i jeszcze cudowniejsze fanki (śmiech), sprzedajemy płyty w ilościach takich, że niejeden zachodni zespół tyle u nas nie sprzedaje, gramy koncerty  pojawiamy się w mediach i nie musimy dawać dupy żeby to wszystko się kręciło. Nikt nie zmusza nas do dziwnych programów telewizyjnych, nikt nie wymusza na nas zmiany wizerunku. Jesteśmy dokładnie tu gdzie mamy być…a zatem przychodzi odpowiedź na pytanie pierwsze…dobrze jest być rockmanem w dzisiejszym czasie, bo spragnionych tej muzyki jest wciąż wielu, a odsuwanie jej czasem na dalszy plan tylko wzmaga apetyt i podsyca jej wyznawców do poszukiwań i wsparcia!

D: Jak widzisz to od wewnątrz, jaka jest w Polsce kondycja sceny hard rockowej? Można w ogóle powiedzieć, że taka funkcjonuje? Jakie zespoły poleciłbyś czytelnikom?

PB: Nie potrafię wskazać choćby jednego zespołu klasycznie hard rockowego, bo takich zespołów po prostu nie ma. Jest Ceti, mają jednak więcej wspólnego z metalem niż z hard rockiem, choć wiadomo, że Grzesiek Kupczyk jest idealnym gardłem do hard rocka. Jest Coma, którą często uważa się dziś za zespół hard rockowy w tym kraju, a przecież z hard rockiem nie mają wiele wspólnego, przynajmniej w tym klasycznym znaczeniu. Pojawia się jednak wiele młodych zespołów, które chcą grać hard rocka, czy w skrócie rocka i mają do tego serce. Kilka lat i wszystko może się odmienić. Po naszych sukcesach wielu młodych wykonawców zadaje pytanie jak podążać tą ścieżką? Zobaczysz, będzie jeszcze bum na tego typu klimaty. Zresztą wystarczy wybrać się na koncert jakiejkolwiek zagranicznej gwiazdy spod znaku hard rocka, czy to legendy, czy zespołu z młodszego pokolenia. Bilety zwykle wyprzedane, chętnych pełna sala, klimat niesamowity. Nie ma, co narzekać.

D: Jak układa się Wam współpraca z Metal Mind?

PB: Robią swoje, dają nam możliwości, o jakich moglibyśmy tylko śnić. To dobra współpraca i nawet gdybym miał wydać przyszłą płytę w innej wytwórni, bądź sam to i tak uważam, że to, co się wydarzyło i to, co się dzieje jest budujące. Oczywiście mankamenty ma każdy i my, i oni. Tego nie da się uniknąć, najważniejsze są jednak efekty. Czuje, że gramy na tą samą bramkę, czuje, że bardzo w nas wierzą i czuję, że utożsamiają się z tym, co robimy w pełni. Nie można chcieć więcej, no może poza zarobkami (śmiech).

D: Od premiery poprzedniego krążka minął zaledwie rok- bardzo mało jak na dzisiejsze standardy- tak szybka premiera nowego materiału  to efekt tego, że mieliście już coś w zanadrzu, czy po prostu nowe pomysły sypały się jak z rękawa?

PB: Nowe pomysły posypały się z rękawa. Nie wracaliśmy do tego, co było. Szuflady mamy pełne pomysłów, ale skoro powstają nowe rzeczy, to po co wracać do starych… Może kiedyś, jak okaże się, że to dobre i wartościowe rzeczy, to wrócimy i coś odkurzymy. Natomiast jeśli idzie o czas, to znów wracamy do początku naszej rozmowy… Nagrywanie tych dwóch płyt jest standardem dla klasycznego rocka. Jeśli muzycy są płodni, mają sukcesy, które ich napędzają, maja przede wszystkim natchnienie, więc działają, nie czekając na to, co można jeszcze wykombinować z produkcją poprzednią.

D: Jak wyglądała praca nad „Be 3” Było łatwo i bezstresowo czy może w studiu pojawiały się jakieś napięcia?

PB: Napięcia pojawiają się zawsze. Prace przebiegały bezstresowo do momentu, w którym poczuliśmy, że kończy nam się czas. Najgorsze zadanie miał Wiśnia, który do naprawdę zajebiście brzmiącego materiału instrumentalnego musiał dołożyć wokale dorównujące do tego poziomu. Wiem, że w te materii trzeba będzie zmienić nieco system działań i w przyszłości zrobić to jeszcze lepiej. Reasumując jednak całość, to podam Ci prosty przykład, nad poprzednią płytą pracowaliśmy w studiu w sumie 12 dni, a nad „Be3” prawie trzy miesiące. Jest różnica? To ogromny krok do przodu i bezwzględnie, jeśli pojawił się stres to tylko po to, aby nas napędzić do działania, a nie po to żeby nam uświadomić, że jesteśmy w dupie.

D: Od czasu „It will not come back” doszło u Was do zmiany klawiszowca. Przyznam, że imponowała mi gra Krzysztofa Walczyka, a jego partie w „Imagination” to jeden z moich ulubionych momentów krążka. Jak ta zmiana personalna wpłynęła na Waszą muzykę? Co do zespołu wniósł Michał Kuryś?

PB: Bo to była imponująca postać, potrafił oczarować dźwiękiem i miał swoją charyzmę, wybrał jednak w pewnym momencie drogę bez muzyki. Michał jest inny, i muzycznie, i pod względem charakteru. To była jego pierwsza płyta w życiu i mam wrażenie, że to właśnie on pracował najwięcej z nas wszystkich. Miał ogromne parcie na to żeby zrobić to dobrze, żeby płyta była spójna, żeby wszystko miało swój sens. Idealnie układała się współpraca między Michałem i producentami, którzy zresztą niezwykle pozytywnie się o nim w trakcie i po zakończeniu sesji, wypowiadali. Wniósł spokój, bo my mamy tendencje do kłótni i dania sobie czasem w ryj (śmiech).

D: Zazwyczaj muzycy mówią, że ich nowy krążek jest najlepszy/najszybszy/ najcięższy z ich dorobku – jak Ty krótko opisałbyś Wasze nowe dzieło?

PB: Jest najgorszy, najwolniejszy, najlżejszy … (śmiech). Oczywiście, że jest krokiem do przodu, że pokazuje jaka ewolucja nastąpiła w tym zespole. Nie mam nawet grama wątpliwości, że o tym przekonam się każdy, kto posłucha tej muzyki. To jest dla mnie jasne jak to, że teraz jestem trzeźwy, a zaraz pojadę na wieczór kawalerski do kolegi i przestane być trzeźwy (śmiech). Poważnie rzecz ujmując, to trzeba posłuchać i samemu ocenić. My jesteśmy dumni z tego, co udało się stworzyć jednocześnie już teraz mamy pełną świadomość, że zawsze mogło być lepiej i , że w przyszłości będzie jeszcze lepiej.

D: Nie boicie się eksperymentować z covarami. Jak do tego doszło, że na poprzedniej płycie pojawił się u Was Piotr Kupicha?

PB: Dla jednych covery to odgrywanie nutka w nutkę tego, co zostało stworzone, dla innych to chałtura, którą trzeba odegrać, dla nas to niesamowita zabawa i odświeżanie takich rzeczy, które mają potencjał ponadczasowy. Ludzie to kochają, my to kochamy. Robimy sobie wzajemnie dobrze, ale chyba o to chodzi w muzyce. Takie covery jak „Simply The Best” z Piotrem Kupichą, miały zaś na celu pokazanie, że nie tylko w klasyce rocka potrafimy stawiać kroki muzyczne, ale także w innych muzycznych bajkach.. Poza tym, utworek ten był zapowiedzią płyty Be3. Inne, świeższe brzmienie, inne spojrzenie na produkcję, odwaga, więcej przestrzeni i więcej ognia.

D: Z kolei na „Be 3” gości Auman- skąd pomysł na zaangażowanie wokalisty Frontside na nowym krążku?

PB: Absolutny spontan. Wiśnia śpiewał do momentu, w którym obniża się tonacją i nie dawał rady zejść niżej, postanowiliśmy, więc przearanżować wokal, nie wyszło to na zdrowie dla tego utworu, wrzuciliśmy więc solówkę w tym miejscu, ale ciągle czegoś brakowało. Odważyłem się więc wypowiedzieć na glos myśl, która drzemała już jakiś czas w mojej głowie. Później szybka, przesympatyczna i niezwykle profesjonalna realizacja i tyle. Auman jest znakomitym wokalistą, partia którą zaproponował sprawiła, że przearanżowaliśmy końcówkę kawałka już specjalnie pod niego.

D: Wybór „Child In Time”, jako coverów na nowej płycie wydaje się naturalny, nie baliście się majstrować przy takim klasyku? Reakcje fanów, co do aranżacji są podzielone. Jesteś w pełni zadowolony z Waszej interpretacji kawałka Purpli?

PB: Skoro najbliższe otoczenie zespołu Deep Purple i sam Ian Gillan twierdzą, że to dobra wersja, skoro nasi najbliżsi fani zakochali się w tej wersji już w trakcie ubiegłorocznych koncertów akustycznych, to nie mamy wątpliwości, że to właściwy wybór. Ba, nawet czasem wydaje mi się, że jeden z najważniejszych i najlepiej trafionych eksperymentów. Szczerze mówiąc nie spotkałem się z krytyką, więc nie potrafię nawet odnieść się do tych słów. Jeśli faktycznie taka krytyka funkcjonuje to oczywiście mam pełny szacunek do tego, że ktoś ma swój gust i ocenia wedle niego.

D: Pytanie od kolegi z redakcji, który był wiernym czytelnikiem- widzisz szansę na powrót Hard Rockera?

PB: Jest zawsze, jeśli znajdzie się ktoś, kto udźwignie start tego magazynu od strony finansowej. Z wielkim sentymentem wspominam tamte czasy, a wszystkie złe myśli, które miałem w sobie, straciły już na swojej sile i całe szczęście. To była przygoda i gdyby była kontynuowana w duchu tego, co wydarzyło się w pierwszym roku istnienia magazynu, to pewnie do dziś mielibyśmy pole do popisu, bo przyciągaliśmy wtedy naprawdę dużo zwolenników muzyki hard’n’heavy.

D: Na tą chwilę zapowiedzi koncertowe zamieszczone na Waszej stronie wyglądają, mówiąc delikatnie, bardzo skromnie. Liczę, jednak, że będziemy mogli usłyszeć nowy materiał na żywo? Są już jakieś plany koncertowe?

PB: Będzie trasa, ale to w przyszłym roku. Nie mamy super parcia na to, żeby cały czas grać koncerty. Pewnego rodzaju głód sprawia, że mamy z tego mega zabawę. Być może to się zmieni, być może będzie teraz konieczność grania więcej, ale to już pozostawiamy w rękach losu. Jesteśmy gotowi na każdy scenariusz, bo właśnie tego typu otwarcie daje najwięcej radochy jak już to wszystko zaczyna się kręcić i rozwijać.

D: Dzięki za wywiad. Ostatnie słowa należą do Ciebie- co z okazji premiery nowego krążka chciałbyś powiedzieć czytelnikom Sztormowego Oka? 

PB: Jeśli kochacie muzykę rockową, niezależnie w jakiej jest odmianie, to nigdy tej miłości nie zatracajcie. Nawet, jeśli życie niesie ze sobą różne ciężary i trudności, to muzyka zawsze może być kojąca i dawać radość. Jeśli zechcecie rzucić uchem na naszą najnowszą płytkę „Be3” to będzie to dla nas zaszczytem. Przyjmiemy też każdą opinię i każdy gest po to, aby doskonalić nasz zespół.

Fotorelacja z koncertu Dark End, God Seed, Rotting Christ, Cradle of Filth – 23.11.12, Klub Fabryka, Kraków

Nie tylko w Warszawie nasi wysłannicy byli na Cradle Of Fith, Rotting Christ, God Seed i Dark End! Była tam także NymphetamineGirl, która uwieczniła muzyków bardzo ciekawych fotach! No to co? Jedziemy!

DARK END

Czytaj dalej

Abstrakt – Virtual Extended Play II

  1. Abstrakt- N’7

2. Abstrakt- N’8

3. Abstrakt- N’9

4. Abstrakt N’10

Ostatnio dotarło do mnie sporo starszych i nowszych wydawnictw od tzw. „młodych” zespołów parających się generalnie różnymi odmianami rocka. Oznacza to ni mniej ni więcej tyle, że w najbliższym czasie będziecie mogli na Sztormowym Oku zetknąć się z trochę lżejszymi dźwiękami niż preferuje reszta redakcji. Żeby już jednak nie przedłużać przejdźmy do konkretów. Jako pierwszy pod lupę trafia poznański Abstrakt. Co mogę powiedzieć na wstępie? Jeśli lubicie Tool’a zapraszam do czytania dalszej części tekstu.

Grupa z Wielkopolski to trio. Mamy, więc do czynienia z klasycznym układem gitara, bas, perkusja. Do tego często brzmienie wzbogacane jest o sample. Wokalu nie stwierdzono. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się bas, który jest mocno wyeksponowany i odgrywa kluczową rolę, często dominując nawet nad gitarą. Ta z kolei odpowiada głównie za budowanie klimatu i raczej nie uświadczymy tu typowych riffów. Sporo za to pokręconych zagrywek- nieraz bardziej zwartych, nieraz opierających się jedynie na sporadycznych muśnięciach strun. Całość spaja natomiast perkusja, która nie narzucając się specjalnie tworzy ramy dla pozostałych instrumentów. Prezentowana EPka „Virtual Extended Play II” to zbiór czterech „Abstraktów” numerowanych od 7 do 10. Niestety otwierający krążek „Abstrakt N’7” to najsłabszy punkt programu. Kawałek jest po prostu nijaki. Ciężko mi tam znaleźć jakąś myśl przewodnią, pomysł czy cokolwiek innego, co przykułoby uwagę. Dla mnie brzmi to trochę jak szkic czy demówka, nad którą trzeba jeszcze popracować. Lepiej jest już w „Abstrakt N’8”. Czuć tam pewne napięcie i chociaż w środkowej części utworu brakuje czegoś, co utkwiłoby w pamięci to słychać progres. Utrzymuje się on za sprawą „Abstrakt N’9”. To mój faworyt na tym wydawnictwie. Najwięcej tam gitarowego grania i przekłada się to na jakość. Ciekawy motyw otwierający i chwytliwy riff w środku sprawia, że jest to numer, do którego rzeczywiście chce się wracać. Poza tym sporo się tu dzieje i w przeciwieństwie do wcześniejszych kawałków, gdzie było słychać dużo wolnej przestrzeni, tutaj momentami jest aż gęsto. Zamykający wydawnictwo „Abstrakt N’10” to z kolei taki miszmasz tego, co było wcześniej. Z jednej strony ponownie więcej tu spokoju i lekkości, ale pojawiają się też pokręcone motywy, które zostają w głowie. Do tego dobrze zagospodarowane jest tło, gdzie przewijają się elektroniczne dźwięki.

Jeśli lubicie tego typu klimaty, polecam Wam sięgnąć do materiału prezentowanego przez Abstrakt. Grupa ma ciekawe pomysły i chociaż przeplata je jeszcze tymi mniej trafionymi, to słychać, że zespół dobrze czuje się w obranej stylistyce. Na zabieranie się za pełnowymiarową płytkę zdecydowanie jeszcze za szybko, ale myślę, że jeśli Abstrakt trochę popracuje nad komponowaniem, to będziemy mieli do czynienia z solidnym bandem. Ważne, aby Panowie pamiętali, że nie liczy się granie dla grania, ale każdy numer powinien coś ze wnosić. / Dirk

Fotorelacja z koncertu God Seed, Rotting Christ, Cradle of Filth – 22.11.12, Klub Progresja, Warszawa

Zgodnie z zapowiedziami zapraszamy do oglądania fotorelacji z wczorajszego koncertu. Spodziewajcie się też jeszcze dzisiaj relacji tekstowej! P.S. Po powiększeniu zdjęcia wyglądają dużo lepiej.  / Dirk Czytaj dalej

Relacja z koncertu KATATONIA, ALCEST, JUNIUS, 18.11.12, Klub Kwadrat, Kraków

Na polskiej trasie Katatonii  oprócz Warszawy (obszerna relacja Stanley’a stopka niżej ) widniał jeszcze jeden przystanek – Kraków. Klub Kwadrat, który ugościł Szwedów, należy do jednych z lepszych klubów w Krakowie pod względem warunków do organizacji tego  typu koncertów oraz słynie z dobrego nagłośnienia. Wybrałem sie na koncert pełen nadziei na przeżycie niezapomnianych muzycznych wrażeń i nie odstraszało mnie położenie klubu na peryferiach miasta oraz perspektywa czekania po koncercie na nieliczny nocny autobus.

Na europejską trasę Katatonia zaprosiła dwa zespoły: amerykański Junius oraz francuski Alcest. Dobór supportów można określić jednym słowem – znakomity! Niewygórowana cena biletu w wysokości 89 zł nie stanowiła żadnej przeszkody dla fanów Katatonii oraz osób, które chciały zobaczyć dwa ciekawe zaproszone zespoły.

To na co od razu zwróciłem uwagę po wejściu do klubu to merch zespołów. Cena płyt oraz koszulek na pewno zszokowała większość. Cenę koszulek bez wyjątku na zespół – 80 zł jeszcze da się przeżyć (europejski standard, do którego można się już powoli przyzwyczaić). Jednak niezrozumiała była dla mnie cena płyt. 80 zł za digibooka Katatonii „Dead Ends” to przesada, zwłaszcza, że jest dostępny w każdym lepszym sklepie muzycznym w Polsce za ok. 55 zł. Fani Katatonii nie mogli wybrzydzać. Zespół ma już wyrobioną niezłą markę i wzorem największych gwiazd muzyki pop ( czyt. Madonna) zaopatrzył się w przeróżne gadżety typu zapalniczki, breloki czy nawet … obudowa do iphona :).

JUNIUS

Jako pierwszy na scenie zameldował się zespół Junius. Twórczość amerykanów była już mi wcześniej znana, m.in. dzięki wspólnemu splitowi z zespołem Rosetta, który dosyć często gości w naszym kraju. Muzyka Junius jest bardzo melodyjna, oparta na podniosłych refrenach śpiewanych przez charyzmatycznego wokalistę, którego barwa głosu może trochę przypominać Chino z Deftones. Występ Amerykanów wypełniły utwory z dwóch ostatnich płyt, a w szczególności z najnowszej „Reports From the Threshold of Death”. Szkoda, że zespół nie zagrał mojego ulubionego utworu „A Dark Day With Night” z ww.splitu, który idealnie pasowałby do krótkiej, lekko ponad półgodzinnej setlisty. Lekka i przyjemna muzyka amerykanów była smakowitym kąskiem na rozgrzewkę dla krakowskiej publiczności. Zespół zaprezentował się niespodziewanie dobrze. Wszystkie sekcje dobrze ze sobą współgrały. Może odrobinę perkusja była za głośno. Najlepiej wypadły utwory z najnowszej płyty, takie jak: „Betray the Grave” oraz „Transcend the Ghost”, podczas których zespołowi udało wytworzyć wręcz post-rockową ścianę dźwięku. Występ Junius został ciepło przyjęty przez krakowską publiczność. Nie obyło się bez wspólnego klaskania podczas utworów oraz bisu w postaci „Stargazers & Gravediggers”.

ALCEST

Nie będę ukrywał, że Alcest był głównym powodem dla którego zjawiłem tego wieczoru w kwadracie. Gdyby nietuzinkowa postać głównego frontmana grupy – Neige, nie byłoby dzisiaj mody na tzw. blackgaze (black metal + shoegaze). To właśnie Alcest był pionierem nowego gatunku, w którym umiejętnie łączy blackową motorykę utworów z delikatnymi shogazowymi wokalami. Neige niesamowicie ożywił gatunek black metalu. Jego macierzysta kapela oraz poboczne projekty jakie jak: Lantlôs, Old Silver Key, Amesoeurs są inspiracją dla młodych zespołów, które po debiucie Alcest, wyrosły jak grzyby po deszczu.

Setlista Alcesta na europejskiej trasie z Katatonią była już mi wcześniej znana. Zespół skupił się głównie na promowaniu najnowszego wydawnictwa pt.: „Les voyages de l’âme”, z którego po kolei zostały odegrane utwory: „Autre temps”, „La ou naissent les couleurs nouvelles”, „Les voyages de l’âme”. Kulminacyjnym momentem występu francuzów było wykonanie utworu „Percées de lumiere”. Bardzo przebojowy numer oparty na blackowej motoryce porwał do żywszej reakcji nie tylko fanów zespołu, ale również tych, którzy z muzyką Alcest mieli styczność po raz pierwszy. Aplauz publiczności po odegraniu ostatniego utworu „Summer’s Glory” był niesamowity. Krakowska publiczność skandując „Alcest! domagała się bisu. Muzycy podczas składania sprzętu nie ukrywali swej radości, co raz upamiętniając krakowską publiczność na swoich aparatach komórkowych. Mina Neige na widok piszczących dziewczyn z pierwszego rzędu – bezcenna :). Koncert byłoby idealny gdyby nie problemy z nagłośnieniem. Górne rejestry perkusji za bardzo wychodziły na pierwszy plan zagłuszając gitary. Wokal Neige był ledwo słyszalny z wyjątkiem balckowego skrzeku w utworze „Percées de lumiere”. Pomimo tych niedociągnięć Alcest zaprezentował się bardzo dobrze i przez moment poczułem jakby to Franzuzi byli headlinerem wieczoru.

KATATONIA

Katatonia na całej europejskiej trasie gra taki sam set, składający sie z aż 17 utworów, plus 3 na bis. Niestety wzorem innych kapel z doomową przeszłością Szwedzi nie grają już starszych utworów z 3 pierwszych płyt. Wielka szkoda, ponieważ Ci co lubią dawny styl Katatonii i urodzili się 15 lat za późno muszą obejść się smakiem. Lubię „nową Katatonię” tylko do płyty „Viva Emptiness”. Później jakoś zespół obniżył loty, powielając schematy wypracowane przez te wszystkie lata grania. Na szczęście set nie składał się wyłącznie z nowych numerów. Krakowskiej publiczności było dane usłyszeć starsze utwory takie jak: Teargas (Last Fair Deal Gone Down) czy Deadhouse (Discouraged Ones). Najbardziej czekałem na kawałki z ww. „Viva Emptiness” i nie miałem prawa być niezadowolony. Najlepszym momentem krakowskiego koncertu Katatonii był dla mnie utwór „Ghost of the Sun”. Niesamowicie.

przebojowy i emocjonalny kawałek, który świetnie sprawdził się w koncertowej odsłonie. Liczna zgromadzona publiczność w Kwadracie dała upust swoim emocjom podczas prawie 2 godzinnego występu Szwedów. Koncert wypełniony był wspólnie wyśpiewanymi linijkami tekstów, częstym headbangiem oraz crowdsurfingiem. Udało się nawet utworzyć ścianę śmierci podczas ostatniego utworu na bis – „Leaders”. To co mi przeszkadzało podczas koncertu to oszczędny kontakt Jonasa z publicznością. Odniosłem wrażenie, że zespół się spieszy i jest myślami już na kolejnym przystanku europejskiej trasy. Jeśli chodzi o nagłośnienie, to nie spodziewałem się, że Katatonia tak świetnie wypadnie na żywo. Świetna grana sekcji, cudowne solówki oraz Jonas w całkiem niezłej formie wokalnej wprawiły w osłupienie nawet największych sceptyków (czyt. ja). Obyło się bez zbędnego smęcenia. Chwil oddechu było jak na lekarstwo, z jakże pięknie wykonaną balladą „Omerta”. Zespół zdecydowanie obronił utwory z nowej płyty, która nie oszukujmy się, nie należy do wybitnych dzieł Katatonii. Przez 2 h trwania koncertu nie było chwili wytchnienia. Ten szybko mijający czas wypełniły emocjonalne utwory zagrane z rockowo-metalowym pazurem. Aż strach pomyśleć, co by było gdyby Katatonia zagrała dla polskiej publiczności stare doomowe utwory …

Po koncercie nie było problemów z zamienieniem słowa z muzykami supportującymi Katatonię oraz ze zrobieniem wspólnego pamiątkowego zdjęcia. Neige ubrany w koszulkę Slowdive (paradoksalnie słuchałem tego zespołu w drodze do klubu) okazał się przesympatycznym człowiekiem. Podzielił się ze mną swoimi inspiracjami muzycznymi (w tym Slowdive) oraz obiecał, że za rok postara się wrócić do Polski jako headliner.

Madek i Alcest

Niestety później ochrona kazała publiczności opuścić budynek Kwadratu. Najbardziej wytrwali fani Katatonii koczowali pod autokarem muzyków, więc na pewno dostali upragnione autografy od Szwedów. /Madek

Setlista:

JUNIUS

Betray The Grave

All Shall Float

A Universe Without Stars

Spirit Guidance

A Reflection on Fire

Transcend the Ghost

The Antediluvian Fire

Stargazers & Gravediggers

 ALCEST

Autre temps

La ou naissent les couleurs nouvelles

Les voyages de l’âme

Souvenirs d’un autre monde

Percées de lumiere

Summer’s Glory

KATATONIA

1.The Parting – Dead End Kings

2.Buildings – Dead End Kings

3.Deliberation – The Great Cold Distance

4.My Twin – The Great Cold Distance

5.Burn The Rememberance – Viva Emptiness

6.The Racing Heart – Dead End Kings

7.Lethean – Dead End Kings

8.Teargas – Last Fair Deal Gone Down

9.Strained – Tonight’s Decision

10.The Longest Year – Night Is the New Day

11.Soil’s Song – The Great Cold Distance

12.Omerta – Viva Emptiness

13.Sweet Nurse – Last Fair Deal Gone Down

14.Deadhouse – Discouraged Ones

15.Ghost of the Sun – Viva Emptiness

16.July – The Great Cold Distance

17.Day and Then the Shade – Night Is the New Day

18.Dead Letters – Dead End Kings

19.Forsaker – Night Is the New Day

20.Leaders – The Great Cold Distance

Galeria

„Ryż, kukułówka i Oberschlesien” AUDIO-Wywiad z PSYCHOPATH

This gallery contains 1 photo.

  Psychopath  (Rotgar i Stopczyk) dają się poznać z bardzo nietypowej strony… Gościmy też Stanleya, dzięki któremu okazało się, dlaczego to ja robię tu audio-wywiady. Dzieją się rzeczy poza naszą kontrolą, mikrofon nawala, piwo się leje, minister zdrowia ostrzega, dzieci śpią … Czytaj dalej

10 utworów, które przekona Cię do polskiego metalcore/deathcore vol. 2

Jako, że na polskiej scenie dużo się dzieje, serwuję wam drugą dziesiątkę kawałków, które mogą was przekonać do polubienia polskiego metalcoru/deathcoru/hardcoru. Druga dziesiątka a zarazem ostatnia. Nie ma sensu robić kolejnej, nie chcę żeby znalazła się tutaj każda kapela ze sceny. Chciałbym, żeby te 20 typów było ścisłą reprezentacją polskiej sceny. /Kaspa

1. Sailor’s Grave- Sea sick story

Zaczynamy od mocnego i w sumie zaskakującego (dla mnie) uderzenia. Kiedy zobaczyłem na facebooku dużo kapel supportujących debiutu w postaci ep’ki  Sailorów, nie wiedziałem co się stało. Nie pamiętam, aby tak wiele kapel zjednoczyło się w imię jednej. Coś w tym musiało być, ponieważ ep’ka kopie ryj bezlitośnie. Mógłbym wziąć dowolny kawałek z Restless, a i tak spełniał by on wszystkie wymagania. Jest moc, jest profesjonalizm, jest świetna robota studyjna, nie ma zastrzeżeń.

2.Ketha- Trip

Od razu wspomnę, że wiem, że to NIE metalcore/deathcore. Wiem, zdaję sobie z tego sprawę. Według mnie to mathcore, w dodatku najwyższej próby. Dla starszych słuchaczy coś a’la Kobong, co już jest ogromną rekomendacją. Połamany, poszarpany riff, przypomina momentami Meshuggah. Później w swojej bardziej pokręconej wersji brzmi jak nawet jak Dillinger Escape Plan. Niby jednostajny kawałek, ale zapieprza jak roller coaster. Poznajecie wokal?

3.Nolife- Divide and Conquer

 łodzka kapela, która momentami przypomina muzyke graną przez Emmure. Wokal Roberta, trochę odstaje od wokalu Frankiego, ale wszystko do nadrobienia. Gatunkowo najbliżej im do hardcoru, Jeszcze mało znani, ale mam nadzieję, że wydanie ep’ki  pomoże im, bo według mnie kawał naprawdę energicznego grania.

4.Siren’s Dawn- Reclamation

Mówią, że najlepszy metalcore w Polsce. Mówią, że łoją dupsko tak zgrabnie, że Monica Bellucci by się nie powstydziła. Mówią, że… a zresztą, niech sobie mówią. Tego trzeba po prostu samemu posłuchać. Jeżeli drogi czytelniku mówisz, że metalcore to gejowata muzyka, dla gejów, chodzących w spodniach tak obcisłych, że jaja bolą- posłuchaj tego. Zmienisz zdanie.

 

5.Eris Is My Homegirl- Skyless

Oczywiście istnieje odmian metalcoru, nazywany gejcorem. Nie wszyscy musza go lubić (ja nie lubię), ale pasuje dostrzec, że w swojej „niszy” sprawują się całkiem dobrze. Ten kawałek spełnia założenia gatunkowe. Jest kilogram autotune’a, jest melodyjność, są brejki, Ernest też coś tam pokrzyczy (całkiem nawet nieźle) i jest techniawa. Raz w życiu byłem na ich koncercie, byłem lekko pijany, to też zabawa była naprawdę dobra. Jeżeli podejdzie się z dystansem do ich muzyki, może dawać radę.

6.M.O.R.O.N- Lustro

Jedyna kapela w tym zestawieniu, grająca po polsku. Co oczywiście liczę sobie za ogromny plus, bo zespołów grających metalcore/hardcore po polsku zwyczajnie nie ma. Nie wiem dlaczego wszyscy cisną po angielsku. Może marzą o europejskiej sławie i zawładnięci światem, a według mnie powinno zaczynać się od swojego podwórka. Nie wszyscy znają język angielski na takim poziomie, aby rozumieć teksty, a w dodatku, jeżeli wokalista ma średnio dobrą dykcje, jest ciężej. Dlatego wielki plus dla M.O.R.O.N za język polski, ciekawy tekst i po prostu porządną muzykę.

7.Blast Rites- The Descendants of the Morning Star

Pierwsza deathcorowa kapelka w dzisiejszym zestawieniu. Przed wyświetleniem klipu, powinno znaleźć się info dla epileptyków oraz wrażliwych na srogi rozpierdol. Chłopaki prowadzą rzeźnię, wokalista prezentuje dość dużą skalę wokali, zabrakło mi tam jedynie porządnej świni (nadal mam nadzieję, że w końcu ponownie wróci do łask w światowym deathcorze). Reszta muzyków wymiata równo, bez taryfy ulgowej. Przy takich kawałkach mam problem, nie wiem co by tutaj można napisać, bo cokolwiek bym nie napisał to będzie oczywista oczywistość.

8.Captain Grave- Oasis I

Kiedyś robiłem krótką recenzję tej epki. Napisałem tam:   „Zakładamy fartuszek, wypijamy lampkę dobrego, czerwonego wina. Nie, nie, wróć. Obalamy flaszkę czystej, wyciągamy jakąś miskę. Wrzucamy do niej dość sporą garść hardkoru, albo, można dosypać jeszcze troszeczkę, o, ooo, wystarczy. Bierzemy dużą łyżkę, dosypujemy nią południowy rytmy, nie żałujcie sobie, oczywiście południowe w tym przypadku to nie takie ‚spod samiuśkich tater’, tylko kawał southern rock/metalu. Tą też łychą dokładnie wszystko mieszamy. Przygotowaną masę posypujemy pokaźną ilością pozytywnego groove. Tak przyrządzone ciasto wkładamy na 30 minut do piekarnika. Życzę smacznego, polecam kosztować z alkoholem.”  Dzisiaj nie zmieniłby nic z przepisu, a minęły już 2 lata.

 

 9.Paulo Sergio- Ghosts

Kapela borykająca się z problemami ze składem. Ostatnio zamilkła, jednak zgodnie z obietnicą czekamy na ogarnięcie materiały z nowym perkusistą.  A sam kawałek? Generyczny metalcore, niczym specjalnym nie zaskakujący, jednak mocny dający radę. Ot, solidna robota.

FRONTSIDE

DROWN MY DAY

DUST N’ BRUSH

Numer 10 to zbiorowa pozycja dla Frontside, Drown My Day i Dust N’ Brush. Jeżeli drogi czytelniku zaczynasz dopiero swoją przygodę z metalcorem/deathocrem. Nie wiesz z czym to się je, to zacznij od tych kapel. Są po prostu poziom wyżej niż wszystko inne w tym kraju. Pisanie takiej listy bez tych zespołów było nieporozumieniem, sam się nawracam i dostrzegam błąd.